Strony

Szukaj

niedziela, 28 sierpnia 2011

Ekologia duszy projektanta gier

Poniższy tekst tylko pozornie wydaje się wpisem blogowym. To w gruncie rzeczy chaotyczny i miejscami nieprzyzwoity zapis mojego strumienia świadomości. Czytasz na własną odpowiedzialność.



Istnieje pewien specyficzny obraz jaki niektórym ludziom kojarzy się z systemami autorskimi. Oto jakiś Mistrz Gry zasiada do spisania swojego dziecka. Człowiek ten zna tylko jeden styl grania - swój własny - i jedną, no góra dwie gry. Z tym jakże bogatym doświadczeniem metodycznie (bo nie ma nic bardziej metodycznego od szaleństwa) zabiera się do pracy. Tworzy (czytelnik przeciętny wyobraża sobie ten proces w dekoracjach obskurnej klitki piwnicznej, albo na tle potężnych organów w gotyckim zamczysku). Sekcje tekstu rozrastają się w sposób niekontrolowany, jak nowotwór - jeśli nawet jakiś dłuższy fragment tekstu będzie do czegokolwiek przydatny to li tylko przypadkiem zdarzającym się wyłącznie w skali kosmologicznej. W końcu z tego rozrostu tkanki słowa rodzi się bluźniercze monstrum, ożywające dzięki boskiemu dotykowi błyskawicy - równie kalekie co przerażające. Historia godna Mary Shelley.

Wielu ludzi ma w głowach taki właśnie obraz - postrzegają autorki jako, nie przymierzając, przekiszone ogórki. Miękkie, oślizgłe, pokryte dziwnymi niby-grudkami przypominającymi brodawki (aż mi się niedobrze robi, a zasadniczo lubię kiszone).

Nie moim zadaniem zwalczać ten pogląd - większi ode mnie (Tomek Magnes Kucza dla przykładu) próbowali przez wiele lat. Próbowali udowadniać, że system autorski może być całkiem do rzeczy. Pogląd, że autorka równa się ogórek do zagrychy przy wódeczce na wiejskim weselu mimo to triumfuje. Do tego stopnia, że obrońcy autorek dziś nie chcą już tak nazywać swoich systemów.

Osobna kwestia, że ludzi takich jak lucek (Wolsung), Enc (Nemezis) czy Skryba (Socratic Design PL) spotkać można właśnie na forum systemów autorskich. Osobna kwestia, że to tam organizowany jest Nibykonkurs którego owoce są równie często niegrywalne co co najmniej frapujące. Osobna kwestia, że Wolsung czy Klanarchia, zaczynały jako autorki swoich (sic!) autorów.

No, ale dosyć już brutalnego gwałtu na kompozycji niniejszego tekstu. Nie po to jest ten blog, żeby prezentować oste porno teorii literatury.

Więc znamy stereotyp - autorkowiec który we własnym sosie się jako rzekliśmy kisi (albo dosadniej: własny mocz pije - prawie jak ten Jormungandr, nie?).

Jednak biologia (nauka ze wszech miar pożyteczna) uczy nas, że każdy kij ma dwa końce. A dokładniej, że każdy czynnik środowiskowy jest szkodliwy zarówno w nadmiarze, jak i niedostatku. Toteż będę mówił o niszy ekologicznej jaką zajmuje dusza game designera. Dokładniej zaś - o tym krańcu tejże niszy, którego zwykliśmy nie dostrzegać.

Co więc dzieje się, gdy młody projektant (taki jak ja gdy byłem młodszy niż jestem) stara się za wszelką cenę uniknąć młota samoukiszenia? Wpada pod kowadło rozmemłania tożsamości i popada w dość permanentną niemoc twórczą.

Jak do tego dochodzi?

Nic prostszego. Nasz młodzieniaszek nie grywa (przyznaję bez bicia - pierwszy raz za pisanie RPGów zabrałem się na długo zanim miałem okazję pierwszy raz zagrać; w ogóle długo zajmowałem się fabularkami "teoretycznie"). Słucha za to uważnie tego co mają do powiedzenia starsi stażem koledzy po fachu. I nic w tym złego, dopóki z młodzieńczym (i słomianym) zapałem nie zacznie ich głosić jako Prawdy ObjawionejTM i nawracać na nią niewiernych.

A potem podczepia się pod już istniejący projekt (bo te jego własne jakoś tak nie były w stanie przeżyć) i próbuje te "swoje" mądrości wdrażać w życie. Tu jednak słoma się kończy i już tylko popiół po niej słabo się tli. Z krzyżowca nasz wciąż młody projektant staje się zgryźliwym tetrykiem. Na wszystko narzeka, wszędzie wytyka błędy i nic konstruktywnego nie robi.

Projekt i tak by prawdopodobnie upadł, reszta członków grupy niewiele (o ile w ogóle) więcej jest warta, ale i nasz młodzieniaszek nie poprawia sytuacji. Ludzie po kolei odpadają jak poszycie promów kosmicznych NASA. W końcu nasz młodzieniaszek zostaje z projektem sam.

Mijają lata.

Nasz "nie już tak młody, ale wciąż młodszy niż starszy" projektant nie jest przez ten czas w stanie ukończyć projektu. Do diabła - nawet go nie zaczyna (podobnie jak nikt inny w okresie kiedy tzw. design team licząc około 5-ciu osób z trudem załatwił parę ilustracji, layout podręcznika i sklecone na odwal się demo).

Ale nasz projektant nie odpuszcza. Czeka, choć nie wie na co i trwa przy tytule projektu. Jak Kostrzewa z dukajowej Linii oporu to kreatyw. Jego "praca to to co jego mózg robi kiedy nie myśli o pracy".

Co się bowiem przez te lata dzieje?

Otóż na tych resztkach żaru w posłomianym popiele jak na wolnym ogniu dusi się jakaś potrawa - leczo, bigos czy inny gulasz.

Po kuchni chyba zaczął unosić się przyjemy zapach i tak sobie myślę, że leczo - dobra rzecz.

PS. Z Encem mogłem przesadzić, dla pewności sprawdziłem - ma na autorskich ledwo 14 postów. Jakby co, to nie możecie powiedzieć, że naciągałem fakty, twierdząc, że jest tam szczególnie aktywny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz